Polubić samolot… trzeba… w sumie wybór niewielki.
Wczoraj wylądowałem w Warszawie, 15 godzin w samolocie i na lotniskach – Victoria, Vancouver, Frankfurt, Warszawa.
Dobra wiadomość jest taka, że Lufthansa odnowiła flotę i nowe Airbusy 340-600 mają ładne ekraniki per capita, są filmy, programy itp. Nadal troche mało miejsca na nogi w porówaniu z British Airways.
Spotkałem się wczoraj z przyjaciółmi, piwko, bilard, kręgle, czas zleciał szybko 🙂
Teraz, w Wawie parę spraw do wtorku, potem Paryż do piątku, Barcelona do poniedziałku i powrót do Victorii na wtorek.
W sumie około 38 godzin lotu w 10 dni w tym dwa 10-cio godzinne. 🙁
No i smutna wiadomość. Wracając do kraju cieszyłem się tylko ze spotkania z Mamą i przyjaciółmi. Polska to nie jest piękny kraj. Polska to nie jest kraj ludzi uśmiechniętych i pozytywnych. Polska to kraj gdzie wszystko wymaga napraw – od kranu w kuchni, przez domofon, ulice, rząd, aż po mentalnośc.
Polska to kraj który ma wiele lat pościgu przed sobą żeby dogonić Europę (Francja, Niemcy, UK…), a potem jeszcze więcej lat, żeby razem z tą Europą dogonić USA/Kanadę… I najbardziej boli, że kiedy przylatuję tutaj, to nie widzę ogólnej mobilizacji, motywacji żeby cywilizacyjnie się rozwijać. Widzę tę połowę społęczeństwa z którą trzeba literalnie “walczyć”, aby się rozwijać. Która rozwój wszelaki postrzega jako zagrożenie swego tusieurodziłemitumrę, swego tojemojaojcowizna, swojego sarmackiego niebędąmiętuobcemówili, swojego jawiemkurwaswoje, swojego misjonarstwa, przedmurza chrześcijańskiej Europy… I coraz bardziej zastanawiam się czy warto. Czy ja naprawdę chcę spędzić życie walcząc z moimi rodakami o uśmiech, spokój, pozytywne nastawienie, tolerancję, radość życia, brak wrogów… czy ja chcę wbrew nim walczyć o mój kraj, czy może jednak lepiej pozwolić im mieć swoich wszędobylskich wrogów, walczyć – choćby w głowach – o ich “wartości”, gnuśnieć dalej w swojej “dumnej polskości” i przypomnieć sobie słowa Jacka…
Nie ja niszczyłem kraj, nie ja Będę go teraz budował A nawet gdybym, co to da? Nie dam się nabrać na słowa Widziałem, jak mój ojciec żył Co całe życie pracował Aż umarł, żyć nie mając sił Nie było za co pochować Do czynu niech się rwie, kto chce Syzyfów tutaj nie braknie Więc nabierajcie ich, nie mnie Na Polskę naszych pragnień Moje pragnienia - moja rzecz Nie w sercu mi się gnieżdżą Mówcie mi "zostań", mówcie "precz" A ja i tak wyjeżdżam Na nogi stanę pracą rąk Bez Boga i przypadku A pomoc stamtąd ludziom stąd Odliczę od podatku
Zwłacza, że coraz mocniej mam poczucie, że cały temat walki o rozwój mojego kraju (w moim rozumieniu), to nie tylko walka z czasem, zasobami i przeszkodami. To nie tylko nadganianie wielu dziesiątek lat za cywilizacją, ale to przede wszystkim walka z moimi rodakami, którzy nie chcą się uczyć. Którzy nie chcą zmian. Którzy “wiedzą swoje”, i nie chcą nic poznawać, bo wystarcza im “ich zdanie”. To walka beznadziejna. Oni chcą budować “dumną ojczyznę”… “Polske biedną, albo bogata, byle katolicką” i takie tam… chcą walczyć o “wartości chrześcijańskie” w świecie, który dawno uzyskał je bez pomocy kościoła… Mimo, że już wolni, to nadal, jak za komuny, chcą być najlepsi w rozwiązywaniu problemów, których nikt inny nie ma.
W swoim zacietrzewieniu i walce o “Polskę” przypominają mi anegdotę o rosyjskich generałach, którzy nadal wymagają, aby mapy Rosji były niedokładne, aby “zmylić wroga”… i biedni nie wiedzą o google maps.
Tak właśnie postrzegam polski “biznes”, polską “politykę”, polskie “ja”. szarpanie się za włosy o parady gejów, podatek liniowy, prywatyzację szpitali, odnowę moralną… trzy zdania, na każdych trzech polaków, każdy wie wszystko lepiej od innych.
Wczoraj wysłuchałem tyrady od osoby, która nigdy nie była w Ameryce n/t tejże Ameryki, jej polityki, wartości, nadchodzących wyborów, tego kto ma rację, kto nie, komu o co chodzi i dlaczego. I nie musiał studiować amerykanistyki. Jechać tam. On “wie”. Każdy Polak nie tylko jest lepszym trenerem od Beenhakkera, jest też znawcą polityki, psychologi, socjologi, mediów, kultury… wszystkiego. Z taką osobą dyskusja o “normalności” jest z góry przegrana.
Smutne, ale siedząc we własnym domu, w Warszawie, nic poza najbliższymi mi ludźmi mnie nie trzyma. I tak, rozglądam się za uczelnią “tam” na dalsze studia. Nie chcę stracić życia na walkę o coś czego połowa nie chce skoro mogę żyć spokojnie, nad brzegiem oceanu, w pogodnym kraju uśmiechniętych ludzi, gdzie nie ma dresiarzy, nikt nie chce mnie oszukać, wokól jest piękna przyroda, którą się szanuje, natura jest częscią mentalności, a nie “wymysłem ekologów”, najbardziej dumną cecha narodową nie jest “cwaniactwo”, a szacunek do drugiego człowieka wykracza poza wyobrażenie.
Może za pare miesięcy mi przejdzie, na razie za dwa dni wyjeżdzam.