Polubić samolot

Polubić samolot… trzeba… w sumie wybór niewielki.

Wczoraj wylądowałem w Warszawie, 15 godzin w samolocie i na lotniskach – Victoria, Vancouver, Frankfurt, Warszawa.

Dobra wiadomość jest taka, że Lufthansa odnowiła flotę i nowe Airbusy 340-600 mają ładne ekraniki per capita, są filmy, programy itp. Nadal troche mało miejsca na nogi w porówaniu z British Airways.

Spotkałem się wczoraj z przyjaciółmi, piwko, bilard, kręgle, czas zleciał szybko 🙂

Teraz, w Wawie parę spraw do wtorku, potem Paryż do piątku, Barcelona do poniedziałku i powrót do Victorii na wtorek.

W sumie około 38 godzin lotu w 10 dni w tym dwa 10-cio godzinne. 🙁

No i smutna wiadomość. Wracając do kraju cieszyłem się tylko ze spotkania z Mamą i przyjaciółmi. Polska to nie jest piękny kraj. Polska to nie jest kraj ludzi uśmiechniętych i pozytywnych. Polska to kraj gdzie wszystko wymaga napraw – od kranu w kuchni, przez domofon, ulice, rząd, aż po mentalnośc.

Polska to kraj który ma wiele lat pościgu przed sobą żeby dogonić Europę (Francja, Niemcy, UK…), a potem jeszcze więcej lat, żeby razem z tą Europą dogonić USA/Kanadę… I najbardziej boli, że kiedy przylatuję tutaj, to nie widzę ogólnej mobilizacji, motywacji żeby cywilizacyjnie się rozwijać. Widzę tę połowę społęczeństwa z którą trzeba literalnie “walczyć”, aby się rozwijać. Która rozwój wszelaki postrzega jako zagrożenie swego tusieurodziłemitumrę, swego tojemojaojcowizna, swojego sarmackiego niebędąmiętuobcemówili, swojego jawiemkurwaswoje, swojego misjonarstwa, przedmurza chrześcijańskiej Europy… I coraz bardziej zastanawiam się czy warto. Czy ja naprawdę chcę spędzić życie walcząc z moimi rodakami o uśmiech, spokój, pozytywne nastawienie, tolerancję, radość życia, brak wrogów… czy ja chcę wbrew nim walczyć o mój kraj, czy może jednak lepiej pozwolić im mieć swoich wszędobylskich wrogów, walczyć – choćby w głowach – o ich “wartości”, gnuśnieć dalej w swojej “dumnej polskości” i przypomnieć sobie słowa Jacka…

Nie ja niszczyłem kraj, nie ja
Będę go teraz budował
A nawet gdybym, co to da?
Nie dam się nabrać na słowa

Widziałem, jak mój ojciec żył
Co całe życie pracował
Aż umarł, żyć nie mając sił
Nie było za co pochować

Do czynu niech się rwie, kto chce
Syzyfów tutaj nie braknie
Więc nabierajcie ich, nie mnie
Na Polskę naszych pragnień

Moje pragnienia - moja rzecz
Nie w sercu mi się gnieżdżą
Mówcie mi "zostań", mówcie "precz"
A ja i tak wyjeżdżam

Na nogi stanę pracą rąk
Bez Boga i przypadku
A pomoc stamtąd ludziom stąd
Odliczę od podatku

Zwłacza, że coraz mocniej mam poczucie, że cały temat walki o rozwój mojego kraju (w moim rozumieniu), to nie tylko walka z czasem, zasobami i przeszkodami. To nie tylko nadganianie wielu dziesiątek lat za cywilizacją, ale to przede wszystkim walka z moimi rodakami, którzy nie chcą się uczyć. Którzy nie chcą zmian. Którzy “wiedzą swoje”, i nie chcą nic poznawać, bo wystarcza im “ich zdanie”. To walka beznadziejna. Oni chcą budować “dumną ojczyznę”… “Polske biedną, albo bogata, byle katolicką” i takie tam… chcą walczyć o “wartości chrześcijańskie” w świecie, który dawno uzyskał je bez pomocy kościoła… Mimo, że już wolni, to nadal, jak za komuny, chcą być najlepsi w rozwiązywaniu problemów, których nikt inny nie ma.

W swoim zacietrzewieniu i walce o “Polskę” przypominają mi anegdotę o rosyjskich generałach, którzy nadal wymagają, aby mapy Rosji były niedokładne, aby “zmylić wroga”… i biedni nie wiedzą o google maps.

Tak właśnie postrzegam polski “biznes”, polską “politykę”, polskie “ja”. szarpanie się za włosy o parady gejów, podatek liniowy, prywatyzację szpitali, odnowę moralną… trzy zdania, na każdych trzech polaków, każdy wie wszystko lepiej od innych.

Wczoraj wysłuchałem tyrady od osoby, która nigdy nie była w Ameryce n/t tejże Ameryki, jej polityki, wartości, nadchodzących wyborów, tego kto ma rację, kto nie, komu o co chodzi i dlaczego. I nie musiał studiować amerykanistyki. Jechać tam. On “wie”. Każdy Polak nie tylko jest lepszym trenerem od Beenhakkera, jest też znawcą polityki, psychologi, socjologi, mediów, kultury… wszystkiego. Z taką osobą dyskusja o “normalności” jest z góry przegrana.

Smutne, ale siedząc we własnym domu, w Warszawie, nic poza najbliższymi mi ludźmi mnie nie trzyma. I tak, rozglądam się za uczelnią “tam” na dalsze studia. Nie chcę stracić życia na walkę o coś czego połowa nie chce skoro mogę żyć spokojnie, nad brzegiem oceanu, w pogodnym kraju uśmiechniętych ludzi, gdzie nie ma dresiarzy, nikt nie chce mnie oszukać, wokól jest piękna przyroda, którą się szanuje, natura jest częscią mentalności, a nie “wymysłem ekologów”, najbardziej dumną cecha narodową nie jest “cwaniactwo”, a szacunek do drugiego człowieka wykracza poza wyobrażenie.

Może za pare miesięcy mi przejdzie, na razie za dwa dni wyjeżdzam.

Kandydaci inni, wyborcy… podobni?

Istnieją fundamentalne różnice w poglądach między McCainem, a Kaczyńskim, Republikanami a PiSem, Demokratami a PO, Obamą a Tuskiem… Tak skrajnie odległe, że nieodmiennie śmieszy mnie gdy na Salon24.pl Ci sami, którzy tęsknią za IV RP, PiSem i Kaczyńskimi wierzą, że McCain jest “ich” kandydatem, a w Obamie widzą drugiego Tuska (tak, tak… skrajna kohorta z Marylą, FYMem, Terlikowskim i resztą grupy, która wierzy, że PiS walczy o otwarcie teczek, a nie kontrole nad nimi, na czele).

Jednak, gdy spojrzymy na wyborców…

… to zaczynam dochodzić do wniosku, że nie jest ważne jakie poglądy mają kandydaci. Ważna jest mentalność wyborców. McCain może mieć kompletnie inne poglądy od Kaczyńskiego, ale intelektualna blogosfera wyborców Kaczyńskiego popiera McCaina, bo musi kogoś wybrać, szuka kogoś kto jest najpodobniejszy do Kaczyńskiego z pary Obama/McCain… Ponieważ trudno zrozumieć jak republikanie mogą popierać ulgi podatkowe dla najbogatszych, wierzyć ślepo w wolny rynek itp. popierają tego, kogo popierają amerykańscy wyborcy bardziej podobni do wyborców ich kandydata – mocherowe berety kontratakują… (no, może jeszcze drugą wskazówką jest postura, Tusk bardziej przypomina Obame, Kaczyński McCaina)…

Dla mnie jedynie nadzieja, że jak Obama wygra, to polscy politcy i wyborcy zobaczą jakie cechy powinien mieć przywódca, bo na razie, mając Busha za wzorzec to trudno się dziwić, że Tusk nic nie robi tylko się uśmiecha, a Kaczyński pokonuje “układ” i “zło” we wszystkim co widzi…

update: na wypadek gdyby ktoś nie był przekonany… McCain musiał zabierać mikrofon pani, która krzyczała, że Obama to Muzułmanin (w Polsce byłby pewnie Zydem), oraz panu, którzy krzyczał, że jest przerażony tym, że Obama może wygrać. Obydwu McCain tłumaczył, że Obama to rozsądny i porządny człowiek, z którym się nie zgadza w kwestiach politycznych i o to chodzi w kampanii… Ciekawe czy, któryś Polski polityk odważyłby się tak zareagować w czasie gdy jego wyborcy obrażają kontrkandydata?

Declare yourself

Ameryka kończy przygotowania do wyborów (w niektórych stanach trzeba się zarejestrować do dzisiaj aby zagłosować…).
Wielu aktorów oraz innych “celebrities” zaangażowało się w kampanię promującą głosowanieo nazwie Declare Yourself.

W ramach tej kampanii przygotowali kilka bardzo mocnych filmików. Fajny materiał do analizy jak myślą amerykanie którzy nie idą głosować (tzn. w co dokładnie te filmiki próbują trafić), oraz jak ostro mogą zachowywać się amerykańskie gwiazdy w porównaniu z polskimi (wyobraźmy sobie nasze celebritki krzyczące “Fuck it” albo występujące w roli Alby):

Podoba? Nie podoba? Na pewno świetnie nadaje się na kampanie wirusową i świetnie wpasowuje się w styl i humor amerykańskiej “elity” dużego ekranu i muzyki (dołączając do takich akcji jak ” I’m fucking Matt Daemon” czy manifestu politycznego “Yes, we can“)

p.s. dla porównania “Zmień kraj – Idź na wybory” z 2007

Inviding Victoria

Czas leci tak szybko.

Ledwie co pisałem o poznawaniu Paryża, a już minęły dwa miesiące, a ja wczoraj wylądowałem w Victorii, B.C….

Mieszkamy na razie w domu studenckim– strasznie fajne, ludzie grają na gitarach, robią sobie nawzajem darmowe lekcje gry na bębenkach, tańczą (zobaczcie zdjęcia ze strony)… Czemu nasze akademiki przypominają mi śmierdzące nory z karaluchami (w takim przez wakacje mieszka brat mojej dziewczyny), albo ekskluzywne wypicowane ośrodki dla dzieci nowobogackich (Riviera? ;)), a mieszkańców akademików kojarzy się głównie z alkoholem? (Alkatraz na Narutowicza) Hmmm…

Victoria jest piękna. Góry wokół prześliczne. Właśnie wypożyczyliśmy rowery i jedziemy na objazd brzegu oceanu i tenernu kampusu Uvicu.

Jutro sprawy techniczne (ubezpieczenie, konta studenckie, legitymacja itp.), a w środe pierwszy dzień zajęć 🙂

Wohoo! 🙂

Ruch w Paryżu

Pierwszy tydzien mieszkania w Paryżu dobiega końca.

Stał on pod znakiem organizacji życia, zakupów i nauki poruszania się po Paryżu – jednym słowem morfowanie turysty w miejscowego.

Jeśli chodzi o prace, działo się dużo. Mamy 5 stażystów, a do tego przyjechała Mic, Seth, Christian i Axel. (zdjęcia, dugie, trzecie). Rozmawialiśmy o przyszłości lokalizacji produktów, planach na Firefoksa 3.1, Fenneca i Thunderbirda 3. Mi udało się zaplanować sobie prace do końca roku (no, a przynajmniej do października). Teraz będę pracował nad stronami społeczności, a od września praca nad L20n.

Teraz weekend, w poniedziałek sam będę w pracy (dzień Bastylli), od środy Jane przyjeżdza, a w piątek ja wylatuje w kierunku Moskwy – mam prelekcję na konferencji Protva.

Co do życia zaś… Ponieważ mieszkamy idealnie w centrum (przy Chatelet les Halles), jest strasznie głośno, tłoczno i tak jakoś “turystycznie” – wraz z “turystycznymi” cenami 🙁 Ciężko kupić normalne jedzenie, czy napić się piwa nie płacąc niepisanego “podatku” turystycznego.

Staramy się z Karo ułożyć jakoś normalność, a zwłaszcza wykorzystać wakacje na ruch. Szukamy basenów, siłowni, miejsc do biegania wieczorami, a ja do tego sal treningowych do Thaiboxingu, BJJ, albo ogólnie MMA.

Nie wiem czy tak to zawsze wygląda w każdym mieście, ale strasznie ciężko takie rzeczy znaleźć. Wyniki Google zasłane są tym co jest dla “turystów” – czyli ekstremalnie luksusowe i drogie. Znaleźć normalny basen, albo siłownie, w której wejście nie kosztuje 15 euro było ciężko, ale popłaciło. Znaleźliśmy basen miejski (heh, socjalne państwo…), który jest rankami w ogóle za darmo, ścieżki do biegania koło ogrodów luksemburskich, a do tego…

kupiliśmy rolki. 🙂

Nigdy nie miałem talentu do rolek, wrotek ani łyżew. Teraz jednak uznałem, że czas najwyższy. Paryż jest za duży na chodzenie ciągle na piechotę, kompletnie nie ma sensu jeżdzenie po nim samochodem, nie mam prawka na motor… zostają miejskie rowery (socjalne państwo po raz drugi) i rolki. Tylko, że znaleźć sklep, w którym dostaniemy dobre rolki było cholernie ciężko. Jeśli macie zacięcie i ambicje, to zapraszam. google.com i znajdźcie sklep z rolkami w Paryżu 🙂

W końcu się udało – koło metra Bastylia. W efekcie godziny spędzonej na deszyfrażu angielszczyzny sprzedawcy stałem się dumnym posiadaczem rolek K2 Moto, zaś Karo dorobiła się rolek K2 Alexis. O ile Karo wybór podyktowany był mieszanką technologii, ceny, jakości i… koloru, to mój został ograniczony przez rozmiar stopy – 47.

Efekt jest jednak taki, że mamy parę rolek i jutro zaczynamy życie aktywne w Paryżu 🙂

1) Rano basen – prawdopodobnie miejski, darmowy. Jakość całkiem niezła, niezbyt daleko, ale totalnie zatłoczony popołudniami.

2) Potem rolki na koło Luwru. Pewnie się pozabijam kilka razy, ale zamierzam się nauczyć

3) A na koniec siłownia.

Nie jest to jeszcze mój ideał. W niedziele zazwyczaj chciałbym robić treningi gimnastyczne, dla rozciągnięcia, ale nie znalazłem jeszcze sensownego klubu.

Co do sportów walki to na razie znalazłem kilka klubów BJJ i kilka kickboxingu. Planuje zacząć od wtorku 🙂

Aha… i jeśli ktoś mi jeszcze powie, że trzeba chronić “lokalne sklepiki przed najazdem supermarketów” to zamierzam roześmiać mu się w twarz i w razie dobrego humoru uraczyć opowieścią o tym co w Paryżu wyprawiają właściciele “lokalnych sklepików” (głównie arabowie) korzystając z tego, że supermarkety zlokalizowane są wyłącznie w dzielnicy zwanej “Cholernie Daleko”.

Obama idzie po zwycięstwo

Hmm… jak pisałem o tym w lutym to większość znajomych nie wierzyła, że to się stanie. Stało się. Obama rozłożył taktycznie Clinton zostawiając jej kilka tygodni czołgania się po prawyborach szukając wyjścia, które nie obniży szansy na VP ticket lub na przewodnictwo w senacie – czyli z twarzą.

Ostatecznie poczekała do ostatnich prawyborów i wycofała się dopiero gdy jej szanse były mniejsze, niż Polaków na wyjście z grupy. Czy dobrze? Imho to kolejny błąd jej doradców.

McCain startujący z piętnem Bucha, wiekiem nazywanym w oficjalnej notacji demograficznej ONZ “starość właściwa”, który jest co prawda bohaterem wojny w Witnamie, ale spędził ją w całości w niewoli (co utrudnia mu mówienie o swoim bohaterstwie) jest właściwie od początku skazany na porażkę.

Nie pomoże mu nawet to, że większość USA jest konserwatywne, więc z defaultu republikańskie. To sytuacja jak na polskiej lewicy w 2005. Nic nie pomoże, że w głębi serca większość Polaków ma postawę roszczeniową, przemawia do nich postulat socjalno etatystyczny więc powinni głosować na lewicę… Lewica z piętnem Millera jest przegrana.

Natomiast McCainowi pomóc może jedno. Konflikt w obozie demokratów. I Clinton chcąc, nie chcąc, realizowała ten scenariusz pod dyktando McCaina, który mógł tylko od czasu do czasu zwrócić uwagę, że Demokraci są niepoważni, i skoro nie są w stanie wybrać kandydata, to jak mogą wybrać prezydenta?

Teraz etykieta tej, która przeszkadza, zostanie już na długo przy Clinton i będzie jej odbierała szanse na kolejne stanowiska. Nie wierzę w to co amerykańskie media nazywają “Dream Ticket” – Clinton jako VP Obamy. Obama będzie musiał znaleźć kogoś innego, a Clinton ma tylko jeden wybór. Pokazać się jako aktywna członkini partii walcząca o wybór Obamy, albo zniknąć i po cichu lizać rany licząc, że Obama przegra i ona wystartuje znowu w 2012.

Pierwsze da jej troche sympatii, ale nie wiem czy będzie do tego zdolna. Ona całe życie czekała na te wybory. Całe życie przygotowywała się do nich. I sytuacja była wymarzona. Miała po swojej stronie kontakty, pieniądze, lobbystów, doświadczenie, wszystko… Jedną przeszkodą okazał się młody senator z Illinois, który zupełnym przypadkiem wygrał prawybory w Iowa i wygłosił potem jeden z najlepszych manifestów politycznych od czasu Luthera Kinga.

Teraz zostały wybory, analitycy zgadzają się, że tylko poważna seria błędów może zagrozić Obamie – sam McCain nie ma żadnej możliwości, choć znajomy z Mozilli, Mike Schroepfer zwrócił mi ostatnio uwagę, że w historii Amerykanie zawsze głosują na kandydata, którego mniej popierają w ich wyborach francuzi… zatem optymalnie by było, aby francuzi poparli McCaina. Czy wystarczająco przypomina Sarcozego? 😉

Akualnie Obama prowadzi 48-43 i obaj kandydacie prowadzą grę strategiczną w zapraszanie się nawzajem do debat przedwyborczych na swoich warunkach. Problem obozu McCaina jest taki, że McCain jest słabym mówcą, źle wychodzi podczas rozmów swobodnych, więc cała energia obozu idzie w zorganizowanie tak debat, żeby nie miały wpływu na wyborców, a najlepiej, żeby odbyły się po północy, w niedzielę, na Alasce i bez telewizji.

Jeśli ktoś przegapił, polecam jeszcze raz Lessiega (tego od Crative Commons) podcastującego dlaczego Obama, a electoral vote prowadzi na bierząco aktualizacje sondaży.

mentalne schematy wirtualne

yea… po latach krzyczenia na mnie, że gadam za głośno, za szybko, za energicznie, wreszcie przyszła odmiana. niejaki(a/i) siwa na swym blipie porównał(a) mnie do jedynego faceta dla którego moja Mama stawiała butelke wody przed telewizorem.

Wstępna myśl o humorystycznej naturze wpisu przeszła mi po dotarciu do podsumowania. Na szczęście nie zajmuje się tematem, którego dotyczyła Sarkastyczna Riposta nr.12, ale myśle, że takie szydzenie bez otwartej dyskusji to musi być fajna i bezpieczna kuracja dla ego…

Natura ludzka lubi środek, więc nie lubi rzeczy dobrych…

Czasami mam wrażenie, że natura ludzka nie lubi skrajności. Tzn, gdzie by twój punkt widzenia nie był, lubisz myśleć o sobie jako o centrowcu – mieć tych bardziej na prawo i bardziej na lewo.

Natomiast kiedy coś widzisz i oceniasz (a oceniasz zawsze kiedy widzisz), lubisz widzieć tego wady, a zalety już mniej są niezbędne. Zastanawiam się nad ewolucyjnym wytłumaczeniem, które można by wysnuć – wszak ważniejsze jest dostrzec zagrożenie, niż szansę. Konsekwencje niedostrzeżenia szansy są małe, niedostrzeżenia zagrożenia duże. W efekcie kiedy na coś patrzysz, to najlepiej się czujesz kiedy znasz tego wady i zalety – wówczas łudzisz się, że masz, jak to nazywasz, pogląd obiektywny (to złudzenie, błąd powszechności czyli przecenianie odsetka społeczeństwa, które myśli tak jak ty). Jeśli jednak nie da się, to wystarczy Ci znać wady – znajomość wad stabilizuje złudzenie, że realnie umiesz ocenić zagrożenie – w efekcie jedną z technik manipulacji jest podstawianie niewielkich was pod nos, aby nie kusić nikogo do szukania większych.

I tego właśnie musimy się chyba nauczyć. Popełniamy błędy. Jasne. Staramy się je naprawiać. Jednak im lepiej nam idzie, im bardziej otwarci jesteśmy, im bardziej przyjaźni, im lepiej udaje nam łączyć się dobre cele z dobrymi metodami i dobrym rezultatem, tym bardziej podejrzane się to staje… W efekcie gdy mieliśmy problemy w czasach Mozilli Suite, Firefoksa 1.0 itp., byliśmy postrzegani znacznie lepiej, niż gdy nauczyliśmy się ich nie popełniać. Dziś, gdy mamy moment, w którym naprawdę dużo nam się udaje – wydajemy świetny produkt, zaczynamy pracę nad platformą, wspieramy standardy, pracujemy ze społecznością Linuksa, poprawiamy wydajność, stabilizujemy pozycję na rynku i zaczynamy przygotowywać się do przeniesienia ciężaru na inne elementy naszej misji (nie porzucając oczywiście przeglądarki – Firefox 4 będzie, słowo :))… mam wrażenie że coraz więcej osób “świadomych” zaczyna być zmęczonych tym. Nudzi ich to, że robimy coś dobrze i że mamy dobre intencje. Szukają złych. Nie pasuje im fundacja non-profit, która ma pieniądze, fundacja non-profit osiągająca sukces rynkowy… jedni krzyczą, że sprzedaliśmy się, inni że jesteśmy frajerami jeśli się nie sprzedaliśmy. Jedni oskarżają nas o chęć zajęcia rynku, inni o chęć zniszczenia go. Jedni uważają, że w ogóle nasze produkty są słabe i nie wiadomo dlaczego ktoś miałby ich używać, inni wiedzą, że za nami stoją Ciemne Moce… Są tacy, którym nie podoba się, że chcemy spotkać się z bloggerami, bo TRUE fundacja nie umiała by tego wymyślić, więc to brudny marketing, bo przecież na pewno nie mamy czystych intencji, inni są przerażeni, że możemy zrobić fajną akcję związaną z wydaniem, której nikt nigdy nie robił, więc to musi mieć jakieś wady – pewnie coś mamy za uszami. Słyszałem już ostatnio, że całą idee fundacji wymyśleliśmy w celach marketingowych dla Firefoksa… Są tacy, którzy oskarżają nas o wspieranie Żydów i lewicy bo mamy wyborczą, inni że celowo i złośliwie korzystamy z bazy Symantec AntyPhishing, w złych celach…

Zaczynam się zastanawiać czy to koszt którego nie da się uniknąć, czy może coś źle robimy… może nie doceniamy natury ludzkiej i psychiki, która czuje niepokój i frustrację nie mogąc znaleźć wad tak silną, że wady się wymyśla… Kiedyś podejrzenia i spiskowe teorie dziejów były domeną przysłowiowych “komentarzy na onecie”, dziś czytam takie opinie na blogach technicznych, odpieram takie zarzuty z artykułów na portalach… Plotka i oskarżenia są strasznie łatwe do rozpuszczenia i nic nie kosztują… niestety.

Kiedyś, na początku, spędzałem dziesiątki godzin broniąc ideii Mozilli przed zarzutem, że to bez sensu. Ze nigdy sie nie uda, ze nie ma pieniedzy, przebicia, ze konkurencja jest za silna… Pare lat potem dowiedzialem sie, ze ok, moze i sie udalo, ale na pewno nie zdobedziemy rynku, bo to nierealne z czyms darmowym, z fundacja, z ideami, potem z kolei spedzalem nastepne dziesiatki godzin tłumacząc, że to nie przypadek, że naprawde może się udać. Dziś mam poczucie, że muszę tłumaczyć się z sukcesu. Ze ludzie uważają to za tak nieprawdopodobne, wszak nikomu wcześniej się nie udało, że muszą być podejrzliwi i z łatwością kupują wszelkie plotki, niepotwierdzone oskarżenia, FUD.

Jestem właśnie na eLiberatica 2008, gdzie przedstawiciel Microsoftu tłumaczył, że Microsoft dopiero się uczy tego czym Open Source jest, że oni wiedzą że nie rozumieli pare lat temu, kiedy ignorowali, a potem śmiali się a potem grozili… Dziś się uczą. Uczą się, że można i że to działa. Ze nie jest to wbrew rynkowi, tylko właśnie idealnie zgodnie z wolnym rynkiem, że nie frajerzy, tylko pasjonaci, nie idioci, tylko geniusze, nie niszczą, tylko tworzą, nie psują, tylko budują, nie cynicznie, tylko racjonalnie, i na dodatek z uśmiechem, radością, pasją i jakimś kręgosłupem moralnym… jest się z czego uczyć. A że Firefox jest pierwszy, któremu się tak udało, zbiera chyba żniwo niedowierzania, sceptycyzmu, podejrzliwości, złośliwości i niestety głęboko ukrytego braku akceptacji dla rzeczy po prostu “dobrych”. 🙁

Wybacie ten potok, od dwóch dni nie pracuję nad Verbatimem, tylko odpowiadam na różne, różniste komentarze, maile i posty zarzucające nam najgorsze intencje i motywy, bo Firefox 3 jest zbyt dobry i zbiera zbyt dobre recencje, fundacji Mozilla zbyt dobrze się powodzi jak na non-profit, jej społeczność jest zbyt pogodna i skuteczna, a Dzień Pobierania się spodobał. Chyba muszę za to wszystko przeprosić.

p.s. mam nadzieję, że mój projekt nie wypali, też jest open source, darmowy, robiony w wolnych chwilach z pasji, a to przecież nie może się udać, a jeśli się uda, to musi być drugie dno. Nie wiem czy dam radę udowodnić, że nie jestem wielbłądem.

Mazury can be beautiful

During the weekend we’ve been at Mazury with my gf and a group from studies.

I’ll prepare the full set of photos, but initially, two panoramas that I took while on train back home.

MazuryMazury