Wczoraj, w cieniu żałoby po Janie Pawle II, w ciszy, w zupełnie innej atmosferze niż ta, która otacza Nas wszystkich od dwóch tygodni, obchodziliśmy pierwszą rocznicę śmierci Jacka Kaczmarskiego.
Trudno mi pisać te słowa, wiele emocji jest we mnie po śmierci Papieża – na tyle dużo, że choć minęło tyle dni, jeszcze nie zdołałem skończyć mojego wpisu… Wiele też łączy w moich myślach obu ludzi – tak skrajnie różnych, tak wspaniale równych, tak równie wspaniałych.
Jacek Kaczmarski spędził swoje życie pisząc, pisząc pięknie, przejmująco, mądrze.
Był mąrdy od zawsze – nie na starość. To wyjątkowe i coraz rzadsze. Był moim autorytetem, był moim bardem, pieśniarzem, w jakimś sensie nauczycielem.
Kiedy czytam jeszcze raz jego wiersze, pieśni, te wydane na płycie Mury z 1979 roku jak Pompeja, Encore czy tak doskonały utwór jak Źródło mam to przemożne uczucie, że nigdy, przenigdy nie dojrzeję do tego, aby napisać takie słowa, które on pisał mając ledwie 22 lata.
Nie chcę tu pisać o jego życiorysie, bowiem nie wyobrażam sobie osoby, która nigdy dotąd nie zetknęła się z jego twórczością, nie zna jego życiorysu. Jeśli jednak taka istnieje, to świetnie opracowana jest strona wikipedii na temat Jacka i do niej odsyłam.
Chciałbym natomiast korzystając z wolnej chwili napisać kilka słów o jego fenomenie. O tym, co sprawiło, że autorytarnie twierdze, że Polska nigdy nie miała, nie ma i nie sądze, żeby w najbliższym czasie dostała artystę tego pokroju co Jacek. Są rzeczy których porównać nie sposób. Moje zdanie nie odnosi się do jego kunsztu poety, wokalisty czy gitarzysty. Mówie tu o sile z jaką Jacek potafił mówić, śpiewać, czasem krzyczeć. O mocy jego głosu i potędze jego słów. O sposobie w jaki po wsze czasy zapisał w swych pieśniach wrażliwość i taką nieuchwytną nutę czasów, które dawno minęły. Za każdym razem kiedy słucham go, ściska mi gardło jakiś sentyment do czasów, w których nie żyłem. Ostatnich lat kiedy Polacy mieli wspólnego wroga i jednoczyli się w walce przeciwko niemu. Kiedy ludzie mieli pewien poziom wrażliwości, którego dziś mojemu pokoleniu tak bardzo brakuje… Jesteśmy zagubieni, nie umiemy znaleźć i określić wroga, przeciwko któremu cokolwiek by nas jednoczyło, wiec żyjemy zatomizowani, samotni, zagubieni, bez autorytetów, przekonani o własnej mądrości. Kiedy wyobrażam sobie mała piwnicę, gdzieś w czyimś domu, grupę kilkudziesiąciu osób zebranych potajemnie by posłuchać Kaczmarskiego grającego Lirnika, czy przemyconą płytę gramofonową przy której mała grupa ludzi ścigana przez władze własnego kraju za chęć wolności, słucha wzruszona czując rosnącą siłę, wiem na pewno, że tego nie dał im nikt inny, a takiej wrażliwości i takich uczuć we mnie już nikt nigdy nie wzbudzi.
Miałem szczęście poznać go osobiście, był znajomym mojej Mamy, mam gdzieś zachowaną kasetę magnetofonową na której śpiewa mi jakieś kołysanki gdy miałem ze 3 latka, spotkałem go też kilka razy później, kiedy grał po powrocie do Polski koncerty, a także byłem na jego ostatnim koncercie w Warszawie, w Teatrze Małym, tuż przed tym, gdy rak krtani zabronił mu więcej mówić.
Brakuje mi go, targa mną bezsilna rozpacz kiedy pomyślę, że nigdy więcej nic już nie napisze. I choć napisał tak wiele, że nie sposób zliczyć, choć powiedział chyba o wszystkim, i nagrał tyle płyt, że nigdy mi sie nie znudzi ich słuchać, chciałbym by mówił dalej…
Nikt mądrzej od niego nie opisał Polski taką, jaką ją dziś widzę (“Zwątpienie”), nikt lepiej nie opisał historii życia Lecha Wałęsy (“Z chłopa król”), żaden inny pieśniarz nie podjął się napisać o Katyniu, a Jacek napisał, i to wstrząsająco.
Pamietam kiedy gdzieś na wyjeździe, w liceum, przy gitarze, w małym pokoju gdzieś w górach, przy świecach i winie grałem Naszą Klasę, a moi koledzy, koleżanki z klasy siedzieli tak cicho, tak przejmująco cicho. I wszyscy wiedzieliśmy, że nie ma takiej siły, która by zmieniła tory życia, że za kilka lat ta piosenka będzie o Nas.
Gdzieś indziej, w lesie, przy ognisku, z grupą przyjaciół śpiewaliśmy “A my nie chcemy uciekać stąd” po cichu nucąc na koniec melodię, potem “Modlitwa o wschodzie słońca”, “Epitafium dla W. Wysockiego”, “Nie lubię”, “Kiedy…”, “Przejście Polaków przez Morze Czerwone”, “Pożegnanie Okudżawy”, a na koniec Źródło… wszyscy mieliśmy łzy w oczach i ledwie przeciskaliśmy ciche słowa przez gardła.
Im dłużej słucham go, tym bardziej wyalienowany czuje się wśród moich kolegów. Tym bardziej pewien jestem, że tu nie pasuję. Żyję w świecie ludzi, którzy są upośledzeni przez to, że nigdy nie Kaczmarski nie grał w ich sercach, ale ich jest więcej niż mnie, więc to ja tu nie pasuje.
Teraz, gdy Go nie ma, każda struna jego gitary, każde uderzenie, każde słowo wyśpiewane przez niego mają dla mnie dodatkowe znaczenie. Jestem skażony jego wartościami, tęsknotami i myślami. Zawsze będą ze mną i zawsze będą we mnie. Dziękuje.
Jeśli ktokolwiek dzięki temu co napisałem sięgnie po Kaczmarskiego, jeśli cokolwiek poczuje słuchając go, moja walka, którą stoczyłem pisząc ten wspominek nie pójdzie na marne.