Kaczyński przeprasza – na pewno?

Chaotycznie skacze po tematach, ale dużo nowego odnajduje co przegapiłem.

Mianowicie dowiedziałem się dziś, że były premier RP, Jarosław Kaczyński, przeprosił.

Ow niezapowiedziany i niespodziewany wybryk przysporzyłbył mnóstwa tematów do dyskusji – kogo przeprosił, kim jest “etosowa inteligencja” i kto decyduje kto nią jest, dlaczego przeprosił, czy powinien był, czy przyjmie i tak dalej. Jestem pewien, że konsternacja zapanowała w szeregach ludzi przekonanych i przekonujących od paru lat, że prezes słusznie obrażał i przepraszać nie powinien. A tu nagle ten przeprosił… To co to znaczy?

Pewna Pawian analizowała już znaczenie terminu “etosowa inteligencja” dowodząc, że w ten sposób udało się prezesowi przeprosić tych, których chce, a nie tych, których obraził. Fajnie, nie? W skrócie, myk polega na tym, że słowo “etos” oznacza ogół wartości, norm i wzorów postępowania przyjętych przez daną grupę ludzi – czyli ni mniej ni więcej tylko przeprosił tych, którzy wyznają normy przyjęte przez “daną” grupę ludzi – można podejrzewać (bo dlaczego miałoby być inaczej), że chodzi o grupę z otoczenia prezesa.

Ciekawsze zaś wydaje mi się zastanowienie czy aby na pewno w ogóle przeprosił. Ten post nie ma być jedynie paszkwilem na biednego byłego premiera, bo nie on pierwszy tak zrobił, a w ogóle w Polsce mamy jakąś chyba plagę nieudanego przepraszania… już tłumaczę.

Zacznijmy od definicji przepraszania.

SJP podaje, że przeprosić to znaczy poprosić o przebaczenie, tłumacząc się i usprawiedliwiając.

Przyznam, że definicja nie jest dla mnie specjalnie urokliwa, ale skorzystajmy z niej. Sam opis jest chyba całkiem jasny. Mam zastrzeżenia do tego, czy przepraszając trzeba się tłumaczyć, ale do tego wrócimy później.

Co oznacza przebaczenie? Przebaczyć to darować komuś jakąś winę.

Przebaczenie jest terminem mocno związanym z wiarą chrześcijańską i jest bardzo ładnie w niej zakorzenione. Zwróć zatem, drogi czytelniku, uwagę na dwa aspekty przepraszania. Po pierwsze wiąże się z winą. Nie da się przepraszać będąc bez winy. Nie trafia do mnie idea przepraszania jeśli nie jestem winny – jak mogę prosić o przebaczenie, jeśli nie jestem winny?

Uważam, że użycie w dzisiejszym języku terminu przepraszanie na przypadki gdy ktoś *nie zawinił* jest nadużyciem i wynika z błędu w rozumieniu idei przepraszania oraz potrzeby ułagodzenia kogoś kto cierpi w wyniku czegoś co jest z nami związane, ale nie jest z naszej winy.

Na przykład absolutnie sensownym jest przepraszanie za uderzenie kogoś niechcący. Moją winą jest nieuwaga w wyniku której uderzyłem. Ale nie ma sensu przepraszanie jeśli stałem a ktoś na mnie wpadł od tyłu i się przewrócił. Nie zawiniłem – *jak* mogę przepraszać?

Drugim terminem, który uważam (subiektywnie) za nieodłącznie związanym z przepraszaniem jest skruchapoczucie winy i żal za wyrządzone zło, popełnione błędy itp., połączone z chęcią ich naprawy.

Aby przeprosić za winę, trzeba ją poczuć. Przeprosiny to prośba o wybaczenie która traci sens w przypadku braku chęci poprawy. Jeśli uderzę kogoś w twarz, przeproszę wiedząc, że zaraz uderzę ponownie,  a następnie to zrobię to te przeprosiny tracą wartość. Stają się pośmiewiskiem dla samych siebie, ośmieszają ideę przepraszania.

Rozumuję tak. Jeśli zrobiłem Tobie krzywdę. I wiem o tym, bo mi powiedziałeś(aś), to mogę przyjść i powiedzieć “przepraszam”.

Mogę powiedzieć to licząc, że dzięki temu nie będziesz zły/a, i np. dasz mi spokój. Czy to prawdziwe przeprosiny? Jeśli zgodzimy się, że nie, to szybko dochodzimy do wniosku, że w przeprosinach ważne jest zrozumienie winy. Wewnętrzne jej poczucie. Oraz ich odwewnętrzny charakter. Przeprosiny pod groźbą pobicia, albo przeprosiny bez przemyślenia winy, albo bez jej zrozumienia, albo bez analizy sytuacji i uznania siebie za winnego nie mają sensu.

Są puste i nastawione na zysk.

Następne kwestia to czy mogę przeprosić oceniając sytuację inaczej niż pokrzywdzony. Załóżmy, że kopnąłem Cię w nogę i pobrudziłem spodnie. I uznaję, że jestem winny pobrudzenia Ci spodni i przepraszam. Ty zaś czujesz się pokrzywdzony, gdyż Cię kopnąłem. Ile znaczą moje przeprosiny? Połowę wartości pełnych?

Ostatnia kwestia wstępna to co powinno się stać po przeprosinach aby miały one wartość.

Sądzę, że po pierwsze ktoś powinien poczuć się lepiej widząc winowajcę przyznającego się do winy i proszącego o przebaczenie, a po drugie winowajca powinien dowieść tymi przeprosinami, że chce postarać się, aby tak dalej nie było.

Jeśli zatem zgadzasz się, drogi czytelniku (i droga czytelniczko), do tego momentu, to wychodzimy już na prostą z moim problemem z kaczyńskimi przeprosinami.

Zacytuje je w całości:

“Były słowa, czasem niefortunne, być może są polscy inteligenci, ci prawdziwie etosowi, którzy poczuli się urażeni. Dlatego tutaj z tego miejsca chce powiedzieć głośno i mocno: przepraszam. Jeśli ktoś się poczuł urażony, to przepraszam. Nie było takiej intencji, ale bardzo nam zależy aby polska inteligencja widziała PiS we właściwym wymiarze, także jeżeli chodzi o tę sprawę.”

Sama budowa zdań jest problematyczna.

Prezes PiS informuje, że w przeszłości zdarzały się (komu? Sądze, że jemu albo PiS) słowa niefortunne. Stawia tezę, że być może są polscy inteligenci, którzy poczuli się urażeni. Nie ma jednak explicite połączenia między pierwszym a drugim. Mogli się poczuć urażeni czymś innym niż słowami. Z punktu widzenia logiki formalnej powiedział jedynie, że były nieformalne słowa oraz postawił tezę, że może istnieją tacy, którzy poczuli się urażeni. Nie mówi – uraziłem kogoś. Mówi – być może są tacy. Tryb przypuszczający.

Wiem, czepiam się. Ale tak to zdanie jest zbudowane. A w tym poście skupiam się na formułach osłabiających przeprosiny. Pierwsze zdanie niestety do takich należy:

Pytanie pierwsze – czy ma prawo przeprosić jeśli nie wie, czy jest kogo?

Jaki jest cel przeprosin? Wedle słownika to poprosić o wybaczenie winy. Kogo poprosić? Skrzywdzonego. A jeśli nie skrzywdziłem nikogo, albo nie wiem kogo to czy mogę przeprosić nikogo, albo czy moge przeprosić jakąś grupę, jakiś typ ludzi?

Teoretycznie tak. Jeśli opowiem dowcip o blondynkach to mogę powiedzieć “przepraszam blondynki”. Tylko czy nie jest to dowód osłabienia znaczenia moich przeprosin?

Jak mogę przeprosić nie wiedząc czy jest kogo przeprosić? To tak jakbym jechał samochodem, poczuł, że coś potrąciłem i krzyknął “przepraszam” i pojechał dalej nie patrząc nawet co/kogo potrąciłem i jaka krzywda się stała.

Zgodnie z tym co pisaliśmy w założeniach takie przeprosiny są bardzo mocno osłabione, bo sugeruje to, że zostały skierowane bez przeanalizowania sytuacji (jak mogę ją przeanalizować nie wiedząc kto jest w niej aktorami?) i uznania siebie winnym. Przepraszam staje się słowem użytym wobec chmury prawdopodobieństwa z założeniem, że lepiej przeprosić, niż nie, bo a nuż jest kogo. To trochę jak z wiarą w Boga przy założeniu, że “to się opłaca” (zakład pascala).

Pytanie drugie – czy ma prawo, jako skruszony winowajca wybierać kogo przeprosi?

Tutaj już nie jestem pewien swojej odpowiedzi. Jeśli potrąciłem Ciebie na ulicy, to nie przepraszam całego świata, tylko Ciebie – czyli wybieram kogo, tak? Z drugiej strony jeśli kopnąłem dwie osoby, to czy mogę przeprosić tylko Ciebie, a drugiej osoby już nie? (bo jej nie lubię)?

Wydaje mi się, że generalnie przeprosiny muszą być kierowane do wszystkich pokrzywdzonych, inaczej nie mają sensu, ponieważ jeśli nie przepraszam wszystkich pokrzywdzonych, to znaczy, że nie postrzegam sytuacji tak jak pokrzywdzeni, a zatem nie uznaje swojej winy i nie wyrażam skruchy w efekcie uznania (tej – ocenionej przez pokrzywdzonego) sytuacji za moją winę, tylko postrzegam ją albo za częściową winę, albo obawiam się, że istnieje grupa, która uzna się za odbiorców przeprosin, choć moim zdaniem na nie nie zasługują.

Aby rozwiązać ten węzeł trzeba wiedzieć kto jest odbiorcą i w przypadku odbiorcy grupowego ustalić czy grupa jest zgodna co do opisu zdarzenia. Następnie należy porównać ocenę pokrzywdzonych z przepraszającym i pomnożyć przez procent zgodności, aby uzyskać ich jakość wyrażoną w procentach. A tu nawet nie wiemy czy jest pokrzywdzony i czy są odbiorcy… (patrz pytanie 1)

Pytanie trzecie – czy przepraszając ma prawo pozostawić sobie definicje kogo skrzywdził?

No właśnie… Wracamy do “etosowi inteligenci”. Z całą pewnością nie jest to zwrot przypadkowy. Prezes użył go aby doprecyzować kogo przeprasza.

Można założyć, że było to szpilą błyskotliwie wbitą, oraz sygnałem, że są tacy inteligenci, co nie zasługują na przeprosiny… I nie jest ważne czy słusznie czy nie, czy prezes ma racje, że istnieje taka grupa czy nie. Ważne jest co dla samej ceremonii przeprosin oznacza wbijanie szpil w momencie przepraszania.

Stawiam tezę, że oznacza pewne ich osłabienie. Na ślubie nie obrażam gości. Na pogrzebie nie wyklinam byłej żony zmarłego ani jego samego, na marszu żałobnym nie opowiadam dowcipów i tak dalej… pewne ceremonie mają swoją wartość i doniosłość w tym, że są czemuś poświęcone, a nie czemuś innemu.

Ceremoniał przepraszania jest skupiony na dwóch stronach, z których jedna przyznaje się do winy i prosi o wybaczenie, a druga, pokrzywdzona, przyjmuje je lub nie.

Jeśli strona przepraszająca zaczyna w trakcie zdania przepraszającego oskarżać (przepraszam, że Cię uderzyłem, ale sam jesteś sobie winien) to czy druga część zdania nie neguje pierwszej? Nie osłabia jej?

W mojej wizji przeprosiny są donisłym aktem, który daje pokrzywdzonemu szansę dostrzeżenia, że winowajca widzi swoją winę, że źle się z nią czuje, że chce ją naprawić i poprawić się… To ma być gest, efekt dysonansu poznawczego, okazja do rewaluacji swojej osoby. Oczekuję emocji.

Jeśli zaś ktoś analizuje dokładnie kogo z grupy przeprasza (“Przepraszam moich domowników za bałagan, dokładnie to przepraszam tych, co zazwyczaj sprzątają, ale już nie tych dwóch co nie sprzątają, i nie przepraszam kota, bo to nie domownik, ale przeprasazm chłopaka Magdy, bo on sprzątał”) to jak to brzmi? Jaką to ma wartość? Czy to pokaz poczucia winy?

Jeśli oskarżam w czasie przeprosin (“Przepraszam, ale mnie wkurzyłeś”, “Przepraszam, ale sobie zasłużyłeś”, “Przepraszam, ale Ty też tak robisz”) to też wydaje mi się to osłabianiem przeprosin. Oskarżanie nie idzie w parze z przepraszaniam. Wbijanie szpil, analizowanie dokładnie kogo “nie przepraszam” i tak dalej jest chłodnym zdaniem związanym z agresją, walką, obroną a nie poddaniem się i poczuciem winy.

Do konfesjonału nie idę mówiąc “zgrzeszyłem, ale on jest głupi, ona sobie zasłużyła, a on mi też tak zrobił”. Idę by powiedzieć “zgrzeszyłem, czuje się winny, przepraszam”.Tylko tyle. To musi płynąć ze mnie, stan w którym przepraszam to stan skruchy i nie ma w nim miejsca na bronienie swoich racji, atakowanie przeciwników czy analizę jak bardzo przepraszam, a jak nie, i na ile ktoś sobie zasłużył.

Mam wrażenie, że pierwsze zdanie strasznie osłabia wypowiedź… szkoda. Lećmy dalej.

Dlatego tutaj z tego miejsca chce powiedzieć głośno i mocno: przepraszam”

świetne zdanie. Nic dodać, nic ująć. Głośno, mocno. Jedyny problem to to, że “chcę powiedzieć” nie oznacza, że mówię. Tak jak “chciałbym przeprosić” oznacza jedynie wyrażenie chęci, a nie faktyczne przeproszenie. Ja wiem, że różnica jest mała, i każdy wie o co chodzi, ale jeśli zaprosisz mnie kiedyś na imprezę, a ja odpowiem “chcę przyjść” to jeszcze nie znaczy, że przyjdę, a jeśli powiem “chciałbym przyjść” to nieomal uznasz, że pewnie nie przyjdę. Znowu osłabienie.

Na szczęście w następnym zdaniu prezes naprawia to i faktycznie mówi:

“Jeśli ktoś się poczuł urażony, to przepraszam.”

No. przeprosił! Brawo!

Czy aby na pewno? Tu dochodzimy do sedna przepraszania warunkowego – przepraszam JESLI ktoś się poczuł urażony. Czyli znowu, nie wiem czy ktoś się poczuł, nie przeanalizowałem sytuacji, nie widzę jej czysto, ale przepraszam. Taki model każe mi wątpić w autentyczność przeżyć skruchy i poczucia winy. Sugeruje przepraszanie “na pokaz”. A już na pewno osłabia przeprosiny. Przeczytajcie głośno te dwa zdania:

1) “Przepraszam za moje słowa”.

2) “Jeśli ktoś się poczuł urażony, to przepraszam za moje słowa”.

Nie wiem jak dla was. Dla mnie drugie brzmi o niebo słabiej.

Do tego dochodzi nieszczęsne “poczuł”. Ja nie przepraszam, bo Cię kopnąłem, ani nawet nie przepraszam jesli cie zablolalo (co samo w sobie jest oslabieniem, wszak jesli Cie nie zablolalo, to nie przepraszam MIMO ze kopnalem). Ja przepraszam jesli poczulas sie urazona.

Poczucie jest subiektywne. Zalezy nie od czynu tylko od tego jak wewnetrznie dana osoba ustawia sie wzgledem niego. Wielki medrzec nie poczuje sie urazony obraza mlodego ucznia. Takie zbudowanie zdania powoduje, ze skupienie przenosimy z “ja zawinilem, ja przepraszam” na “czy ten czyn spowodowal ze ty poczules sie?” – jesli poczules sie w wyniku tego czynu, to moze jestes za slaby, za bardzo sie nad soba rozczulasz, moze nie powinienes byl sie poczuc?

Po co w ogole takie elementy w przepraszaniu? Co one daja poza oslabieniem mocy samych przeprosin? Po jaka cholere warunkowac przeproszenie i jeszcze warunkowac je “poczuciem sie”. Przepraszam, bo uznaje ze zawinilem, kropka.

Nie było takiej intencji, ale bardzo nam zależy aby polska inteligencja widziała PiS we właściwym wymiarze, także jeżeli chodzi o tę sprawę.”

Z tym zdaniem mam problem. Mam w ogóle problem z wieloma zdaniami prezesa, których nie rozumiem na poziomie budowy zdań i muszę domyślać się znaczenia.

No bo, “nie było takiej intencji” odnosi się do czego? Prawdopodobnie do tego, że były niefortunne słowa. Jak już pisałem wcześniej nie mamy dowodu poza domyslem, ze cała grupa docelowa – “Ci co poczuli sie urażeni” to grupa dotknięta niefortunnymi słowami. Może urażona poczuła się czymś innym, a zdania znalazły się obok siebie z innych powodów?

Co gorsza, całkowicie poprawnie można też założyć, że czas przeszły dotyczy poprzednich zdań.

Przepraszam, a następnie mówię – Nie było takiej intencji (w domyśle – żeby kogoś przepraszać), ale bardzo nam zależy…

Zatem tak budując zdanie prezes zostawił możliwość, że dotyczy ono przeproszenia, a nie niefortunnych słów, które “były”.

Wierząc jednak, że chodzi o te słowa, pozostaje pytanie jak wytłumaczył cel przeprosin.

Ano, przeprosił ponieważ zależy mu, aby polska inteligencja widziała PiS we właściwym wymiarze (także jeśli chodzi o tę sprawę). – Co to oznacza? Oznacza, że przeprosił w jakimś celu i celem tym nie jest wyrażenie skruchy, uzyskanie przebaczenia, tylko aby ktoś ich widział jakoś. Zatem przeprasza wizerunkowo – mając w tym cel zewnętrzny. Czy to jeszcze są przeprosiny?

Ostatni fragment jest dla mnie nielogiczny. Jak rozumiem “tą sprawą” są niefortunne słowa. I teraz on chce, aby inteligencja widziała PiS we właściwym świetle jeśli chodzi o tę sprawę. W jakim świetle? W świetle przeprosinowej skruchy? Poczucia winy? Te klocki nie pasują do siebie.

Gdyby prezes nie przepraszał tylko tłumaczył swoje decyzje (uznając je za słuszne) to końcówka miała by sens – wyjaśniłem, bo zależy mi, abyście widzieli to we właściwym świetle (także sprawę niefortunnych słów).

Jeśli zaś chciał przeprosić, to obudował przeprosiny warunkami i osłabił je na co najmniej 10 sposóbów. Czy to jeszcze są przeprosiny? Przeprosiny do teoretycznie możliwie istniejącej grupy, ale nie całej, tylko jej części, która wyznaje wartości zgodne z moimi, i to tylko jeśli dana osoba poczuła się urażona, i to sprawdza się nie do czynu tylko odbioru tego czynu przez daną osobę, a przepraszamy na pokaz, żebyście myśleli o nas dobrze.

Im mniej słów wokól przepraszam tym lepiej. Czyściej. Mocniej.

Jeśli wydaje się wam, że tak się nie zdarza:

1) Przeprosiny Baracka Obamy 1 – Przeprosiny perfekcyjne. Dzwonię przeprosić w dwóch sprawach. Nie dostałaś odpowiedzi na które czekałaś (dowód, że widzę sytuację tak jak pokrzywdzony i rozumiem swoją winę) i za to przepraszam. Myślałem, że… (tłumaczenie dlaczego popełniłem ten błąd). Drugie przeprosiny również zawierają czyste “przepraszam” oraz wytłumaczenie dlaczego popełniłem ten błąd. Nie chciałem Cie urazić (dowód, że wiem, że uraziłem – widzę sytuację i oceniam ją tak jak Ty).

2) Obama przeprasza 2 – tutaj mamy tylko opis przeprosin, ale fakt, ze zadzwonil do wszystkich stron i przeprosil jest niepodwazalny i jest dowodem, ze czuje sie winny (bo mogl dopilnowac swojej grupy). Warto zwrocic uwage jak po raz kolejny opisuje sytuacje aby pokrzywdzony wiedzial, ze przeprasza ze zrozumieniem.

3) Obama przeprasza 3 – to bardzo ciekawy przypadek. Tutaj Obama jest już formalnie przeydentem, a używa sformułowań “I messed up”, “I screwed”, “It’s my fault”. Nie używa terminu “przepraszam”, ale wypowiedź jest zbudowana z elementów przeprosin – przyznaje się do winy, dokładnie ją opisuje, tłumaczy przyczyny, prosi o wybaczenie, obiecuje poprawę.

A tu złe przykłady:

1) Marcinkiewicz z “jeśli” i “poczuł”.

2) Tusk przeprasza “jeśli prezydent tego potrzebuje”

3) Tusk przeprasza precyzując – to jest ten przypadek przeanalizowania. Nie ma nic nagannego w samym opisaniu, że nie we wszystkim się mylili, ale zdanie przeproszenia powinno być imho “czyste”.

4) Tusk przeprasza za palikota – wolałbym, aby przeprosił, a nie “musiał przeprosić”. Choć rozumiem, że taki zwrot jest w j. polskim używany aby okazać, że “czuje się zobowiązany do..” lub “sytuacja jest taka, że nie mam wyboru” i chęcią zaznaczenia, że nie ma dyskusji, nie można tego inaczej interpretować, to jednak zdanie “Muszę przeprosić” nie brzmi jak “Przepraszam”.

5) Kaczyński przeprasza za porno w BUW – znowu, “jeśli” “poczuli”, na dodatek tych co “chodzą tam się uczyć” – aby zaznaczyć, że mogą być tacy co chodzą tam robić coś innego i tych nie przeprasza.

6) Kaczyński przeprasza Olejnik – absurdalne. “Prezydent nawet jak nie czuje się winny to potrafi przeprosić”. Nie znamy treści przeprosin, ale mam nadzieję, że brzmiały “Przepraszam za moje wczorajsze słowa, wiem, że panią skrzywdziły i niesłusznie obraziły”, a nie “Jeśli zablolały panią moje wczorajsze słowa to przepraszam”.

Na koniec moja propozycja przeformułowania przeprosin:

“W przeszłości zdarzało się mi mówić rzeczy, które były obraźliwe dla polskiej inteligencji. Dlatego tutaj z tego miejsca chce powiedzieć głośno i mocno: przepraszam. Nie chciałem was obrażać i nie było to moim celem. Zależało mi na głosnym wypowiedzeniu tego o czym inni nie mówią i niesłusznie uogólniałem swoje oskarżenia i obejmowałem nimi polską inteligencję. Chciałbym, abyście dostrzegli z jakimi przeszkodami staramy się walczyć i proszę, abyście wybaczyli mi błędy jakie popełniłem w czasie tej walki. Czuję się temu winny i postaram się w przyszłości tych błędów nie powtórzyć”

Coś w tym stylu… może krócej, mniej dosadnie, ale coś takiego mi się marzy…

Lessig o Obamie

Wszyscy czytający mój blog pewnie już obejrzeli, albo chociaż wiedzą, że Lessig poparł Obamę i nagrał nawet videocast tłumaczący dlaczego Obama.

Dziś, za Johnem Lillym, wrzucam wywiad z Lessigiem gdzie tłumaczy on na początku dlaczego (tak jak ja) uważa on, że Obama to nie jest po prostu dobry kandydat, czy ciekawy człowiek. Obama to ktoś absolutnie, niesamowicie wyjątkowy. Nie trzeba się z nim zgadzać, ani popierać go na każdym kroku. Jego niezwykłość nie polega na tym, że jest nieomylny czy, że jest (cytując marcoosa) “Mesjaszem”.

On jest niezwykły bo idealnie balansuje między skrajnościami. Bo jest inspirujący, ma wizje, jest przekonujący, rozważny, jest niesamowity bo jest szczery i odważny, skromny i ambitny, bo to samo pisał 5 lat temu w książce co mówi i robi dzisiaj. Bo patrzy na świat z szerzej perspektywy, z perspektywy nieomal filozoficznej, a jednocześnie potrafi skutecznie egzekwować swoje plany.

Wierzę, że jego prezydentura będzie udana, ale nie przez nią definiuje jego wartość. Po przeczytaniu jego książki (Audacity of Hope), po obejrzeniu dziesiątek wystąpień i wywiadów, wierzę, że ten facet ma w sobie coś takiego, że jest idealną ikoną współczesnego stylu lidera. Ze jest jednym z największych polityków jacy żyją za moich czasów. I że warto go obserwować, analizować jego zachowanie, czytać o nim i czytać jego, bo łączy nowoczesny styl zarządzania (inteligencje emocjonalną, szacunek do ludzi, umiejętność inspirowania) z antycznym filozofem, który rozważa sens istnienia rozdziału władzy i swobodnie odwołuje się do Grecji, XVI wiecznej Francji czy XVIII wiecznej Ameryki myślicieli i polityków.

Nie proszę, abyście się ze mną wszyscy zgadzali i kochali go. To nie Tusk, nie trzeba go kochać 😉

Proponuje tylko, żebyscie go dokładnie obserwowali, także czytali – odzyskawszy wiarę, że ktoś kto jest politykiem może pisać rzeczy na tyle sensowne, że warto przeczytać i przeanalizować co pisze. Warto. Istnieje, moim zdaniem, spora szansa, że za 50-60 lat będziecie o tym co dzieje się dzisiaj opowiadali wnukom mówiąc – byłem przy tym. Widziałem kiedy to się zaczynało…

Obama idzie po zwycięstwo

Hmm… jak pisałem o tym w lutym to większość znajomych nie wierzyła, że to się stanie. Stało się. Obama rozłożył taktycznie Clinton zostawiając jej kilka tygodni czołgania się po prawyborach szukając wyjścia, które nie obniży szansy na VP ticket lub na przewodnictwo w senacie – czyli z twarzą.

Ostatecznie poczekała do ostatnich prawyborów i wycofała się dopiero gdy jej szanse były mniejsze, niż Polaków na wyjście z grupy. Czy dobrze? Imho to kolejny błąd jej doradców.

McCain startujący z piętnem Bucha, wiekiem nazywanym w oficjalnej notacji demograficznej ONZ “starość właściwa”, który jest co prawda bohaterem wojny w Witnamie, ale spędził ją w całości w niewoli (co utrudnia mu mówienie o swoim bohaterstwie) jest właściwie od początku skazany na porażkę.

Nie pomoże mu nawet to, że większość USA jest konserwatywne, więc z defaultu republikańskie. To sytuacja jak na polskiej lewicy w 2005. Nic nie pomoże, że w głębi serca większość Polaków ma postawę roszczeniową, przemawia do nich postulat socjalno etatystyczny więc powinni głosować na lewicę… Lewica z piętnem Millera jest przegrana.

Natomiast McCainowi pomóc może jedno. Konflikt w obozie demokratów. I Clinton chcąc, nie chcąc, realizowała ten scenariusz pod dyktando McCaina, który mógł tylko od czasu do czasu zwrócić uwagę, że Demokraci są niepoważni, i skoro nie są w stanie wybrać kandydata, to jak mogą wybrać prezydenta?

Teraz etykieta tej, która przeszkadza, zostanie już na długo przy Clinton i będzie jej odbierała szanse na kolejne stanowiska. Nie wierzę w to co amerykańskie media nazywają “Dream Ticket” – Clinton jako VP Obamy. Obama będzie musiał znaleźć kogoś innego, a Clinton ma tylko jeden wybór. Pokazać się jako aktywna członkini partii walcząca o wybór Obamy, albo zniknąć i po cichu lizać rany licząc, że Obama przegra i ona wystartuje znowu w 2012.

Pierwsze da jej troche sympatii, ale nie wiem czy będzie do tego zdolna. Ona całe życie czekała na te wybory. Całe życie przygotowywała się do nich. I sytuacja była wymarzona. Miała po swojej stronie kontakty, pieniądze, lobbystów, doświadczenie, wszystko… Jedną przeszkodą okazał się młody senator z Illinois, który zupełnym przypadkiem wygrał prawybory w Iowa i wygłosił potem jeden z najlepszych manifestów politycznych od czasu Luthera Kinga.

Teraz zostały wybory, analitycy zgadzają się, że tylko poważna seria błędów może zagrozić Obamie – sam McCain nie ma żadnej możliwości, choć znajomy z Mozilli, Mike Schroepfer zwrócił mi ostatnio uwagę, że w historii Amerykanie zawsze głosują na kandydata, którego mniej popierają w ich wyborach francuzi… zatem optymalnie by było, aby francuzi poparli McCaina. Czy wystarczająco przypomina Sarcozego? 😉

Akualnie Obama prowadzi 48-43 i obaj kandydacie prowadzą grę strategiczną w zapraszanie się nawzajem do debat przedwyborczych na swoich warunkach. Problem obozu McCaina jest taki, że McCain jest słabym mówcą, źle wychodzi podczas rozmów swobodnych, więc cała energia obozu idzie w zorganizowanie tak debat, żeby nie miały wpływu na wyborców, a najlepiej, żeby odbyły się po północy, w niedzielę, na Alasce i bez telewizji.

Jeśli ktoś przegapił, polecam jeszcze raz Lessiega (tego od Crative Commons) podcastującego dlaczego Obama, a electoral vote prowadzi na bierząco aktualizacje sondaży.

czas zmienia ludzi

Bill Clinton w październiku 2004 mówi o strachu/nadzieji:

A jego żona, w lutym 2008 prowadzi kampanię wyborczą w stanie Texas, poprzez reklamy z takim tekstem:

“It’s 3 a.m., and your children are safe and asleep, but there’s a phone in the White House and it’s ringing,” says the narrator in Clinton’s ad. “Something’s happening in the world. Your vote will decide who answers that call, whether it’s someone who already knows the world’s leaders, knows the military — someone tested and ready to lead in a dangerous world.”

Czas zmienia ludzi… na dodatek Hillary musi chwytać się brzytwy… Po najbliższym wtorku są duże szanse, że jej wybór będzie ograniczał się do honorowego poddania się, albo upartego trzymania się nogawki Obamy, żeby się nie przyznać do przegranej.  Wystarczy, że nałożymy trendy ostatnich 10 dni na najbliższe cztery. Dwa tygodnie temu Clinton miała w Texasie 15 procentową przewagę. Dziś przegrywa 4-6%. W Ohaio jeszcze wygrywa, ale tylko 2% (błąd stat. do 3%)…

Taka sytuacja zmusza ją do desperackich ruchów. A to z kolei potwierdza moje zdanie o niej. Po trupach do celu, bez moralności, bez własnego zdania, wszystko dla zysku, władzy, głosów. Jest skuteczna, inteligentna, ale jej totalnie nie ufam. Tak więc mam nadzieje, że po wtorku zajmie się wspieraniem Obamy w kampanii do wyborców w listopadzie.

Yes we can

Kontynuując serię ciekawych i świetnie zrobionych apeli do społeczeństwa w odniesieniu do wyborów w USA.

Kawałek “Yes We Can” jest miksem znanych muzyków i aktorów melodeklamujących przemówienie Baracka Obamy z New Hempshire, które, jak już pisałem, przypomina mi Steva Jobsa, czy Martina Lutera Kinga.

Wyprodukował go will.i.am, a przez teledysk przewija się bardzo dużo znanych twarzy.

Lessig na temat Obama vs. Clinton

Niedługo napisze więcej o aktualnej sytuacji, zwłaszcza, że nieskromnie mówiąc rozwija się w kierunku przewidzianym w poprzednim poście.

Na razie jednak, chciałbym zaprosić do wysłuchania pomysłodawcy i twórcy licencji Crative Commons, profesora Lawrenca Lessiga na temat roli tych wyborów, i wpływu tego wyboru na przyszłość nas wszystkich. Umieścił ten vlog na swoim blogu 6 dni temu.

Zapraszam

Debata Clinton-Obama

Żeby zrozumieć jak ważna była ta debata, trzeba wyjaśnić jak wyglądają wybory w USA. Otóż, przed wyborami właściwymi (Listopad 2008)  odbywają się tzw. prawybory. Obie ogromne partie – Republikanie i Demokraci w każdym stanie przeprowadzają głosowania między swoimi kandydatami, aby wyłonić tego, który stanie do wyborów właściwych.
Ciekawostką jest to, że głosy nie przekładają się bezpośrednio na szanse, lecz na głosy delegatów. Są to ludzie z ramienia partii, którzy muszą głosować zgodnie z wolą wyborców swojego stanu. Do tego dochodzą u demokratów superdelegates, a u republikanów non-pledged delegates, którzy mogą głosować jak chcą.
Aby to zobrazować – w stanie X odbywają sie prawybory dnia Y, głosuje w nich Z tysięcy wyborców zarejestrowanych do prawyborów z ramienia demokratów (w okręgach wyborczych). Wygrywa kandydat M nad kandydatem O. Każdy z nich dostaje pewną liczbę delegatów (np. M dostaje 20, a O 15). Po wszystkich prawyborach, we wszystkich stanach delegaci na konwencie (sierpień 2008)  głosują kto będzie kandydatem danej partii w wyborach. Mechanizm przydziału delegatów jest różny dla demokratów i republikanów. U demokratów jest bliżej zasady “wygrany zbiera wszystko”, o republikanów delegaci rozkładają się bardziej równomiernie. Delegaci nie-zobowiązani głosują jak chcą.
No to teraz spójrzcie jak rozkładają sie prawybory przed 5 lutego i po 5 lutego. 5 lutego, nazywany Super Tuesday to dzień kiedy zostanie rozdzielona prawie połowa delegatów, oczywiście zwycięzca zdobędzie media i hype do następnych prawyborów. U Republikanów McCain wygrywa z bezpieczną 20% przewagą, u Demokratów jest znacznie ciekawiej. Clinton wygrywa sondaże, ale Obama mocno ją goni. Do tego dodajmy, że ponad 25% wyborców w tzw. exit polls deklaruje, że decyzję podejmuje na 1-3 dni przed głosowaniem.  I na 5 dni przed Super Tuesday odbyła sie w stacji CNN debata między Hillary Clinton i Barackiem Obamą. (na CNN możesz poznać podstawowe poglądy kandydatów na ważne tematy)

Oboje pokazali się dobrze, żadne nie zaskoczyło, żadne nie popełniło większego błędu. Debata była na wysokim (jak na debatę*) poziomie, znacznie wyższym niż w Polsce. Oboje pokazali się jako bystrzy,inteligentni, rozsądni kandydaci, wiekszość ocen jakie czytałem po debacie zwracały uwagę na dwie rzeczy – to najlepsi kandydaci demokratów od niepamiętnych czasów oraz, że najchętniej widzieliby ich razem w białym domu.

Myślę (za Jeffreyem Toobinem), że oboje uznali, że nie warto ryzykować. Obama jest na wznoszącej, Clinton jest z przodu. Clinton wierzy, że pozostanie z przodu, Obama wierzy, że wyprzedzi. Gallup potwierdza, że kwestią jest teraz czas. Obama wsparty przez Kennedych, wsparty przez Kerryego, wsparty przez najważniejszą celebrity ameryki – Oprah Winfrey, wsparty przez nieomal całą śmietankę Hollywood, od Georga Clooneya, przez Laurenca Fishbourna, Edwarda Notrona, Matta Damonapo Sharon Stone, Halle Berry, Charlsa Barkeleya i Bena Afflecka jest na wznoszącej, Clinton ma za sobą potężny elektorat ludzi, którzą dobrze wspominają Billa Clintona. Rezygnacja Edwardsa raczej działa, moim zdaniem (w odróżnieniu od zdania eksperta Gallupa)na korzyść Obamy. We wszystkich Exit Pools, Obama był znacznie częściej drugim wyborem wśród wyborców Edwardsa, na dodatek Obama znacznie lepiej przyciąga niezdecydowanych (zwróćmy uwagę na regularne niedoszacowanie Obamy w sondażach), jest bardziej koincylacyjny i “świeży”.

Taka “łagodna” debata, ukazująca dobre strony obojga oznacza oczywiście przede wszystkim kurczenie się negatywnego elektoratu.

Ze wstępnych analiz komentarzy po wyborczych zarysowują mi się trzy grupy. Tych którzy pozostają przy swoich preferencjach, tych, którzy się troszeczke umocnili (ale ze względu na pozytywny przekaz swojego kandydata, a nie negatywny drugiego) i tych, którzy zaczynają uważać, że już nie ma znaczenia które z nich wygra, oboje są świetni.

Z tych którzy zostają przy swoich przekonaniach, główny przekaz negatywny jest taki:

  • Obama – dla wyborców Clinton, Obama jest mniej doświadczony. Kropka. Tylko tyle i aż tyle. To dla nich bardzo ważne. Zwracają uwagę, że w tej debacie (ich zdaniem) to Clinton była spokojna, rządziła, a Obama sprawiał wrażenie młodego, dynamicznego runner-upa, który goni, stara się itp. Dla nich to dowód potwierdzający ich przekonanie, że Clinton jest lepiej przygotowana.
  • Clinton – dla wyborców Obamy, Clinton nie jest autentyczna. Nie mogą przekonać się do jej wystudiowanego uśmiechu i idealnie wyćwiczonego budowania odpowiedzi wedle zasady “jak najmniej zrazić do siebie”. Dla nich Clinton to kontynuacja polityki ostatnich 20 lat, a nie poważna zmiana.

Z tych, którzy wzmocnili:

  • Clinton –  dla jej wyborców, Clinton mówiła precyzyjnie, była rozluźniona, śmiała się więcej, ma doświadczenie
  • Obama – dla jego wyborców, Obama pokazał, że jest silny, dynamiczny, bardzo inteligentny, był znacznie bardziej autentyczny

Z tych, którzy zbliżyli się:

  • Clinton –  Ci, którzy dotychczas nie chcieli na nią głosować, wyobrażając ją sobie jako sztuczną, nadętą laskę z Waszyngtonu, zepsutą latami rzadów, mogli zobaczyć, trzeźwo myślącą, uśmiechniętą, absolutnie akceptowalną kobietę.
  • Obama – Ci, którzy dotychczas myśleli o nim jako o amatorze, któremu daleko do wiedzy i przygotowania Clinton, zobaczyli młodego, ale świadomego swoich obowiązków, energicznego, i naprawde “innego” niż cały ten estabilishment faceta, który daje nadzieje na zerwanie z polityką ostatnich 20 lat.

Analitycy zwracają uwagę, że Obama mógł i powinien był zrobić więcej. Że jako runner-up nie wystarczy mu “być”, ale musi “być wyraźnie lepszy”, żeby zdobyć elektorat Clinton.

Nie zgadzam się z tym. Uważam, że najważniejsze zwycięstwo Obamy w tej debacie to pokazanie się jako równorzędny partner w dyskusji. Clinton ma duży elektorat negatywny, podejrzewam, że wiele osób głosuje na nią jako na “mniejsze zło”, żeby nie wybierać amatora, głupkowatego, leniwego (stereotyp murzyna), albo populisty (Edwards). Po tej debacie tracą te argumenty. Obama był nie tylko równorzędnym dyskutantem, ale też przważał w ciętnych, celnych ripostach i robił to bardzo naturalnie. Ripiosty Clinton wyglądały bardziej jak z typowego podręcznika do dyskusji, choć nie wiem czy na to zwrócą uwagę obywatele.

Np. mi bardzo rzuca się w oczy robiąca furorę w ostatnich latach metoda wygrywania kiedy ktoś cię trafi. Otóż jeśli przeciwnik powie celną uwagę, która jest w sposób oczywisty prawdziwa i wręcz ośmiesza cię odpowiadasz “nice try”, “niezła próba” i śmiejesz się kręcąc głową przecząco. Jest to wygodne, bo nie mówisz nic, nie musisz szukać argumentów, a jednocześnie zachowujesz swój elektorat. Ci, którzy chcą żebyś miał(a) rację z radością przyjmą, że nie przyznałeś się, a widzowie zapamiętają, że ktoś “spróbował” cię ośmieszyć, a nie zrobił to. Wczoraj w TVN24, Cymański dokładnie tak obronił się przed bardzo mocnym trafieniem Celińskiego, wczoraj w nocy dokładnie w ten sposób Clinton obroniła się przed celnym trafieniem pytającego (pytanie o jej głosowanie za wejściem do Iraku, jej wytłumaczenie i podsumowanie “Czyli mamy rozumieć, że była pani naiwna i dlatego uwierzyła Bushowi?”).

Zatem Obama zyskuje, bo pojawia się, jest w mediach, codziennie słyszymy o kolejnych głosach poparcia od ważnych ludzi, w tej debacie pokazał się z dobrej strony, co zdejmuje z niego odium “niedoświadczonego”, trafił w kilka czułych punktów (np. dużo mocniejsza wypowiedź z celnymi złośliwościami wobec tego jak poradzi sobie z republikanami – to trafia w tych, którzy zastanwaiają się kto jest lepszym kontrkandydatem dla Romneya albo McCaina) i moim zdaniem zgarnie większość niezdecydowanych, wyborców Edwardsa i możliwe, że nawet troche tych, którzy głosowaliby na Clinton, bo nie widzieli wyboru.

Clinton z kolei zmniejszyła elektorat negatywny, choć myślę, że nie tak mocno jak Obama (bo jej elektorat negatywny nie opiera się na nieznajomości, tylko na konkretnych zarzutach – o brak naturalności, o zakłamanie, o wspieranie koncernów itp.), wydaje mi się, że mniej wygrała, ale z drugiej strony może spowolnić odchodzenie od niej wyborców, którzy zobaczyli, że ich wybór jest dobry.

Oboje zyskali w oczach republikanów. Myślę, że oboje mogą zgarnąć elektorat  negatywny republikanów (Ci, którzy nie chcą głosować na McCaina albo Romneya). Wydaje mi się, że jeśli Romney wygra u republikanów, więcej negatywnych poprze Clinton, jeśli McCain, więcej poprze Obame. Generalnie jednak Clinton łatwiej zdobędzie republikanów, którzy chcą mniej zmian, a Obama tych, którzy niecierpią Clinton.

Problem z oceną tego co się stanie wynika z tego, że oboje mają po jednym silnym atucie. Obama jest znacznie bardziej akceptowalny dla niezdecydowanych, świetny mówca, mówi do ludzi, inteligentny, trafia w potrzeby i emocje. Ma mniejszy elektorat negatywn, więcej niezdecydowanych i może zdobywać głosy zniechęconych republikanów tym, że mniej się od nich różni – jest bliżej środka. Z kolei Clinton jest bardziej doświadczona, pochodzi jednak z tych samych “stref” waszyngtońskich i gwarantuje większe utrzymanie status-quo. Republikanie to w zdecydowanej większości konserwatyści, którzy chcą zachowania status-quo. Będzie ciekawie 🙂

Drugi ważny przekaz jest taki, że ta dwójka ma szanse zrobić więcej dla redukcji uprzedzeń w USA niż ktokolwiek inny w ciągu ostatnich 20 lat. Standardowy stereotyp i czarnego i kobiety jest pełny podejrzeń o lenistwo, mniejsze zdolności umysłowe, ograniczoną błyskotliwość i brak rozezenania w typowo męskich sprawach – wojsko, ekonomia, polityka zagraniczna. Tymczasem oboje pokazali się świetnie (zwłaszcza na tle aktualnej polityki USA).

Niedobrym znakiem jest to, że jeśli Obama jeszcze troche zdobędzi, to Super Tuesday nie rozstrzygnie i przez kolejne miesiące będą oni walczyli między sobą, podczas gdy McCain będzie spokojnym i pewnym liderem Republikanów. Reguła jest taka, że kto pierwszy wyłania zwycięzcę, ten wygrywa wybory, ale tym razem sądze, że republikanie nie mają szans, mimo to.

Zatem moim zdaniem demokraci wygrają te wybory, ale jeśli Super Tuesday nie wyłoni zwycięzcy to osłabi ich wynik.

Co do samego Super Tuesday, to widze dwa scenariusze. Obama utrzymuje hype, do którego dołącza się kolejne peak pointy (może dziś Edwards go wesprze? może ktoś z Silicon Valley? Al Gore?) przebija Clinton w Super Tuesday rzutem na taśmę, a ze względu na proporcjonalny rozkład głosów u demokratów nawet 3% zwycięstwa daje sporą przewagę w delegatach i potem idzie dalej na fali zwycięstwa z coraz bardziej zrezygnowana Clinton. Wygrywa prawybory, wygrywa wybory i na vice bierze Edwardsa. Druga opcja to taka, że Clinton utrzymuje przewagę, minimalną, podczas Super Tuesday, co daje jej sporą przewagę w delegatach i walka toczy się dalej. Jeśli Clinton wygra prawybory, to spokojnie pokonuje McCaina.

Jeśli sprawdzi się drugi scenariusz i dość długo Obama nie zacznie wygrywać, to Clinton ma większe szanse, bo delegaci niezobowiązani (superdelgates) zagłosują prędzej na Clinton, a mają sporo głosów do rozdysponowania.

Anyway, piękne wybory,  demokraci pierwszy raz od nie wiem kiedy mają dwóch dobrych kandydatów. Republikanie pierwszy raz od nie wiem kiedy mają dwóch sensownych kandydatów (i niebezpiecznego Huckabee, ale on na szczęście odpadnie). Wtorek będzie ciekawy 🙂

update:  niesamowite. W dniach 27-29 stycznia, Clinton miała 42%, Obama 36%. Dziś Clinton ma 44%, Obama 41%. PollTracker i SurveyUSA i Rasmussen cały dzień pokazują kolejne wyniki, które jednoznacznie wskazują, że Obama goni Clinton. Głowne powody to zbieranie większości elektoratu Edwardsa i (chyba) dobry wynik w debacie wczorajszej.Przykłady? Connecticut, 27 stycznia Clinton 40%, Obama 40%. Dziś Obama 48%, Clinton 44%. Missouri, 24tego stycznia Clinton 44%, Obama 31%, dziś Clinton 48%, Obama 44%. Alabama, 23ci stycznia, Clinton 43%, Obama 28%. Dziś Obama 47%, Clinton 47%.
Nie wiem czy to wystarczy, Clinton cały czas wygrywa, i ma jeszcze 4 dni – wedle sondaży, na pytanie (razem, rep i demo) “który z kandydatów mógłby zagrać nieetycznie” 45% wskazało na Clinton, każdy z pozostałych dostał poniżej 10%. Ale z całą pewnością Obama jest na fali, i mamy sceny jak z amerkańskiego filmu – emocjonująca końcówka. Będę pisał o rozwoju wydarzeń 🙂